GRIT czyli determinacja
GRIT czyli determinacja
W ostatnim okresie mojego życia temat, który często zaprząta moją głowę, to balans pomiędzy nauką odpuszczania, słuchanie potrzeb swojego ciała, dawanie sobie prawa do odpoczynku, czystej rozrywki (czyli tylko dla radości, bez ukrytych edukacyjnych czy rozwojowych celów) a determinacją, planowaniem, realizacją swoich celów, które wymagają wytrwałości, akceptacji dyskomfortu, przesuwania swoich granic. Nie mam uniwersalnej odpowiedzi dla siebie ani innych, gdzie jest ten złoty środek. To zmienia się w zależności od kontekstu. To jak balansowanie na linie zawieszonej nad ziemią. W mediach, literaturze, gabinetach terapeutycznych rozwija się koncepcja słuchania wewnętrznego dziecka, odpuszczania, akceptacji siebie takim, jakim się jest, z całym zestawem wad i słabości. I dobrze! W żaden sposób nie kwestionuję tych idei. Poprawnie rozumiane i wdrażane w życie są nam potrzebne jak powietrze. Zapędziliśmy się w kulturze, gdzie liczy się tylko wydajność, a nasze ciała są traktowane przedmiotowo. „Wyśpisz się w grobie” to chyba najbardziej niezdrowe powiedzenie, pokazujące, jak mało ceni się konieczny odpoczynek. Współcześnie mówcy motywacyjni próbowali nam wmówić, że wystarczy odpowiednio ciężko pracować, a „sky is the limit”.
No cóż, to nie okazuje się prawdą. Niezależnie od tego, czy myślimy o celach sportowych, intelektualnych, finansowych czy jakichkolwiek – zaczynamy z innych bloczków startowych, mamy do pokonania trasę usianą zupełnie innymi przeszkodami. Ten wyścig nie jest sprawiedliwy. Czy w związku z tym nie warto w ogóle stawać do zawodów? Czy nie możemy czerpać szczęścia z ciężkiej pracy nad swoimi celami? Czy oprócz zewnętrznej presji na osiąganie celów, żeby zapewnić sobie przeżycie (jedzenie, dach nad głową, uznanie), nie ma też wewnętrznych korzyści z tego, że będziemy nad czymś ciężko i konsekwentnie pracować i dążyć do doskonałości (nie perfekcji – o tym później)? Ja uważam, że są. Kiedy myślę o takich tematach jak samoocena, pewność siebie, zdrowa relacja z ciałem, ruchem, zdrowiem, dobrostan psychiczny, a nawet ogólne pojęcie szczęścia, to widzę tam duże korzyści nie tylko z odpuszczania, ale też… determinacji, akceptacji dyskomfortu, przesuwania swoich granic, również tych fizycznych.
Temat na nieskończoną ilość tomów książek. W formie wywiadu do tematu w bardzo profesjonalny i ciekawy sposób nawiązała Joanna Gutral w swoim podcaście „GRIT, czyli determinacja. Rozmowa z Darią Abramowicz”. Ogólnie podcasty Joanny Gutral bardzo polecam. Myślę, że jej nazwisko pojawi się na moim blogu jeszcze wielokrotnie. A kim jest Daria Abramowicz? To psycholożka sportowa, która aktualnie wspiera Igę Świątek w jej sportowej karierze. To już trzecia rozmowa pomiędzy tymi specjalistkami. Wszystkie rozmowy można odsłuchać na YouTube za darmo.
No więc o czym rozmawiają psycholożki we wspomnianym podcaście?
Głównym tematem rozmowy jest tytułowy GRIT. Koncepcja ta została opisana w książce Angeli Duckworth „Grit: The power of passion and perseverance” króra na język polski została przetłumaczona jako „Upór. Potęga pasji i wytrwałości”.
Gutral i Abramowicz uważają, że słowo „upór” nie jest tu adekwatnym słowem. Upór kojarzymy często pejoratywnie. Osoba uparta trwa przy nieracjonalnej decyzji pomimo racjonalnych kontrargumentów. Mówimy „uparty jak osioł”. Natomiast „GRIT” oznacza pasję i niezłomność w długoterminowym osiąganiu celów. To wytrwałość w dążeniu do osiągania celów pomimo przeciwności. Determinacja najbardziej odpowiada więc temu słowu.
Następnie rozmowa toczy się wokół talentu. Talent to wrodzone predyspozycje do czegoś.
Społecznie bardziej cenimy talent niż ciężką pracę. Ktoś utalentowany w danej dziedzinie jest postrzegany jak wybraniec losu, szczęściarz. Talent budzi zazdrość, a przecież talentu nie możemy sobie wybrać… Tylko, czy to talent determinuje sukces w sporcie, nauce, muzyce i każdej innej dziedzinie?
Z badań wynika, że to nie talent, a właśnie GRIT są predyktorem sukcesu w przyszłości.
Sportowiec, który ciężko i konsekwentnie pracuje osiągnie więcej niż ktoś, kto ma talent, ale nie wkłada wysiłku w doskonalenie kompetencji. Talent pomaga, bo na starcie jest nam łatwiej. Mamy predyspozycje. Zupełny brak predyspozycji może spowodować, że osiągnięcie konkurencyjności w danej dziedzinie będzie nas kosztowało mnóstwo energii, którą można by poświęcić na obszar… w którym mamy predyspozycje. Ale ludzkie wybory jeśli chodzi o ścieżki kariery, hobby są dość skomplikowane. Żadne dziecko nie ma w pakiecie dołączonej instrukcji obsługi z listą talentów i predyspozycji. Może się okazać, że jakiś swój talent odkrywamy przypadkiem w drugiej połowie swojego życia. Mamy już mniej czasu i możliwości na wyszlifowanie go do takiego poziomu, jakbyśmy zaczęli w dzieciństwie 🙂
No więc jeśli nie talent, a determinacja jest kluczowa dla osiągnięcia sukcesu to jest kolejna dobra wiadomość! Talentu nie da się wybrać, a determinację można wytrenować.
Wracając jednak do całego GRIT, drugim jego komponentem obok determinacji jest pasja.
Jak buduje się pasja? Mamy cztery elementy, które składają się na pasję:
1. Zainteresowanie – czysta radość z wykonywania danych czynności np. pływania. Trudno budować pasję, kiedy od początku coś nie wzbudza w nas przyjemnych odczuć.
2. Zdolność do regularnej praktyki. Zdyscyplinowanie w podejmowaniu wysiłku w celu ćwiczenia danej kompetencji.
3. Idea – budowanie w sobie celowości i sensowności swojego wysiłku. Kiedy nawet słabnie radość z wykonania i pojawia się zniechęcenie, wiemy, że ten wysiłek jest w jakimś celu i ma dla nas sens.
4. Nadzieja – zestaw przekonań, który daje nam poczucie, że nasza przyszłość i sukces jest w naszych rękach. Innymi słowy, wiara w swoje powodzenie.
W budowaniu pasji ważne jest też środowisko zewnętrzne – czy wspierają nas w pasji rodzice, nauczyciele, przyjaciele. Czy mamy w ogóle warunki do realizacji pasji. Co z tego, że dziecko ma pasję do muzyki jeśli rodzinę nie stać na instrument, lekcje muzyki albo nie ma czasu, ponieważ nie przyzwala się mu na inwestycję części czasu i energii na regularny rozwój pasji.
Ciekawe pytanie, które zadaje Gutral to, czy motywacja jest napędzana determinacją, czy determinacja bierze się z motywacji?
Abramowicz uważa, że to dyscyplina utrzymuje motywację, pomaga ją przeformułować.
Kiedyś istniało w psychologii przekonanie, że tylko wewnętrzna motywacja ma znaczenie, a zewnętrza motywacja niszczy wewnętrzną. Jeśli dziecko lubi rysować to nagradzanie je za rysowanie może spowodować, że przestaje lubić rysować, a robi to już tylko dla nagrody.
Obecnie okazuje się, że to nie do końca prawda. Nie ma nic złego w zewnętrznej motywacji. Ważne jest, żeby to działało i nam służyło, a nie prowadziło do wypalenia. Zewnętrzna motywacja stymuluje motywację wewnętrzną w sytuacjach kiedy ona jest osłabiona. Motywacja wewnętrzna może też zrodzić się z zewnętrznej. Powiedzmy, że zaczynamy chodzić na regularne treningi siłowe pod okiem trenera czy fizjoterapeuty na zalecenie lekarza, żeby wzmocnić osłabione mięśnie pleców. Po czasie okazuje się, że treningi weszły nam w nawyk, widzimy wiele korzyści i już bez wsparcia trenera i zaleceń medycznych dalej kontynuujemy przygodę ze sportem.
Uważam, że w przypadku relacji ze sportem przebudowanie motywacji zewnętrznej na wewnętrzną jest kluczowa, żeby regularny ruch stał się częścią naszego stylu życia. Jeśli ćwiczymy tylko i wyłącznie po to, żeby stracić wagę, prawdopodobnie porzucimy sport jeśli już osiągniemy jakiś satysfakcjonujący cel albo porzucimy go przez frustrację, że nasze cele sylwetkowe nie są osiągane wyłącznie przez sport. Niestety kwestia utrzymania czy utraty wagi zależy od wielu czynników, w tym czynników zdrowotnych. Powinniśmy edukować ludzi, że sport jest przede wszystkim dla zdrowia, cele sylwetkowe można osiągnąć przy okazji dbając o szereg innych tematów jak nawyki żywieniowe, równowaga hormonalna. Jakkolwiek, jeśli pierwszym impulsem do spróbowania sportu jest zewnętrzna motywacja utraty wagi i sensownie ją z czasem przeformułujemy, to nie ma w tym nic złego. O relacji ze sportem i ciałem pisze Agata Głyda w książce „Ciałożyczliwość”.
Psycholożki poruszyły tez temat „czasów instant”. Zjawisko jest napędzane przez media społecznościowe. Chcemy szybkich efektów, szybkiej gratyfikacji wysiłku. Dyscyplina nie jest atrakcyjna. Znów wydaje nam się, że liczy się tylko talent i celebryci odnoszący sukcesy są wybrańcami losu. W mediach społecznościowych dzielimy się tylko efektem, rzadko dzielimy się procesem. Media społecznościowe zaburzają pełen obraz rzeczywistości. Dlatego warto, żebyśmy to my sami ze sobą rozmawiali o naszej drodze do celu, nie porównywali się z innymi. Aktualnie wiele osób publicznych, sportowców pokazuje swoje wysiłki od kuchni, co pozwala odczarować ten świat sukcesu. Takie osoby mogą stać się dla młodych ludzi prawdziwymi autorytetami, jeśli właśnie pokazują swoją determinację. To, że czasem bywa ciężko, są porażki. Warto też aby zdawać sobie sprawę z zewnętrznego wsparcia jakie otrzymują osoby na tych szczeblach sukcesu. To naturalne, że te osoby inwestują w pewnym momencie rozwoju swojej kariery w najlepszych trenerów, doradców, najlepszy sprzęt, dbają o regenerację itd. Konkurencja w wielu dziedzinach nie kończy się na szczeblu narodowym, zaczyna się prawdziwy wyścig zbrojeń. Dlatego to my powinniśmy być punktem odniesienia! Miejsce z którego zaczęliśmy, realne ramy możliwości, miejsce gdzie doszliśmy. Ewentualnie osoby, które nas wspierają merytorycznie i widzą z dystansu nasz postęp: nasi trenerzy, nauczyciele.
Jeśli nie chcemy uczestniczyć w tym wyścigu, to po co nam dyscyplina?
Abramowicz mówi o tym, że dyscyplina daje wolność. To oznacza, że robienie czegoś konsekwentnie przez dłuższy czas powoduje, że dalsze trwanie w tej czynności nie jest już takie trudne i męczące. Przychodzi nam lekko a nawet daje radość. Ta konsekwencja w działu nie tylko podwyższa nasze kompetencje w danej dziedzinie, ale też przesuwa strefę komfortu. Jeśli nie jesteśmy przyzwyczajeni do czytania książek – utrzymanie koncentracji na kolejnych stronach jest trudne pomimo wciągającej fabuły. Jeśli mamy za sobą sto książek – kolejne łykamy w autobusie, wannie – wręcz nie możemy się od nich odkleić. To samo jest z każdą nową czynnością – nauką języka, matematyki, sportem, jazdą samochodem czy medytacją. Może się okazać, że coś dla nas jest łatwe i przyjemne nie dlatego, że mieliśmy wrodzony talent, ale dlatego, że mocno przesunęliśmy strefę komfortu. Z neurobiologii wiemy, że tak działa nasza pamięć proceduralna! Najpierw kosztuje nas dużo wysiłku zapisanie czynności w pamięci jawnej. Nasz mózg intensywnie wtedy pracuje, żeby kontrolować i korygować zachowanie. Z czasem, po wielu powtórkach czynność przechodzi do pamięci utajonej, automatycznej. Przecież nie myślimy o tym jak stawiać kroki chodząc!
A jak podtrzymać determinację, kiedy nie idzie? Tu warto odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego nie idzie. Czasem przyczyny są niezależne od nas i zostaje je zaakceptować. Jeśli jednak są od nas zależne to powinniśmy znaleźć słaby punkt i na nim się skupić.
Abramowicz zauważa jednak, że możemy wpaść w pułapkę w perfekcjonizmu. Być może robimy postęp ale go nie doceniamy, ponieważ mamy bardzo wysokie oczekiwania wobec siebie.
Joanna Gutral mówi o tym, że w perfekcjonizmie nasz sposób rozliczania się jest zero – jedynkowy. Nawet jeśli wykonamy plan na 90% nie możemy być z siebie zadowoleni ponieważ zabrakło 10%. Taka postawa oczywiście nie sprzyja osiągnięciu sukcesów ponieważ prędzej czy później powoduje ogromną frustrację i porzucenie pasji.
Determinacja to dążenie, proces, a nie skupianie się wyłącznie na wyniku. Perfekcjonizm, obsesja na punkcie samego celu wcale nie muszą iść w parze z determinacją, ponieważ wtedy liczy się cel a nie droga do celu. Możemy przekupić sędziego, egzaminatora, możemy snuć intrygi wobec konkurentów aby wykluczyć ich z wyścigu do celu.
Życie to nie krzywa wznosząca, mamy spadki, wzrosty. Im bliżej poziomu mistrzowskiego jesteśmy tym trudniej o zauważalny wzrost. Jeśli nie zdajemy sobie z tego spraw to przychodzi wypalenie i rezygnacja. Można to odnieść np. do nauki języka. Mówi się, że przeskok z poziomu B2 na C1 kosztuje tyle samo pracy co z A0 do B2. Prawdą jest to o czym pisałam wcześniej – praktykowanie ćwiczeń językowych nie sprawia już takiego wysiłku na pewnym etapie, nie płonie nam mózg ani język (metaforycznie), czerpiemy radość z oglądania filmów w innym języku, czytania lokalnej gazety. Jednak możemy się zatrzymać na pewnym satysfakcjonującym nas poziomie języka jeśli nie potrzebujemy więcej w codziennym funkcjonowaniu. Ciągle używamy tych samych zwrotów z naszego zasobu słownictwa. Dopiero jak przychodzi potrzeba nauki języka branżowego, używania zaawansowanego języka literackiego, akademickiego to nagle się okazuje, że czeka nas kolejna długa podróż bo to nie jest słownictwo powtarzane na co dzień. Tak samo w sporcie. Na pewnym, mistrzowskim etapie, to jak już pisałam wyścig zbrojeń. Walka o każdą sekundę, każdy gram ubrania który przyniesie mikroskopijną przewagę.
W podcaście mowa też o oczekiwaniach. Mamy oczekiwania względem siebie, oczekiwania środowiska. Apetyt na osiągnięcia rośnie w miarę jedzenia. Znów warto pamiętać od jakiego punktu zaczęliśmy, spojrzeć na swój postęp z boku zwłaszcza jeśli dłuższy czas mamy poczucie tkwienia w miejscu.
Kolejną ważną kwestią poruszoną przez Darię Abramowicz jest nauka tolerowania dyskomforu (fizycznego i psychicznego). I z jednej strony, jak pisałam, ten dyskomfort obiektywnie się zmniejsza, jest łatwej. Z drugiej strony uczymy się, że on jest i musimy go wytrzymać. Kiedy słabnie to dodajemy trochę gazu i znów się pojawia. I tak w kółko.
To jest duży temat i odchylenie się za daleko powoduje szkodliwe ignorowanie sygnałów z ciała, wyczerpanie i kontuzje, wypalenie i depresję. Jest takie powiedzenie „no pain, no gain”. W radykalnej, szkodliwej wersji znaczy to, że ma być pot, krew i łzy. Bolą cię plecy? Weź tabletkę przeciwbólową i biegnij dalej. Padasz z nóg bo chronicznie niedosypiasz? Dziesiąta kawa albo amfetamina i do przodu. Mamy zjawisko dysocjacji w którym możemy pięknie odciąć się od sygnałów z ciała i robić heroiczne czyny pomimo cielesnych ograniczeń. Dobrze, są sytuacje w naszym życiu w których to jest konieczne. To są różne sytuacje kryzysowe, kiedy trzeba zmobilizować 500% sił, żeby przetrwać. Być może to nawet nie sytuacja kryzysowa ale ten w życiu najważniejszy egzamin, wyścig, wyprawa. Mówi się, że ciało może więcej niż podpowiada mózg. Tak, ale taka jazda na najwyższych obrotach silnika ma swoje poważne konsekwencje. Możemy jechać tak przez chwilę, nie przez kilka miesięcy czy lat. Wtedy silnik będzie do wymiany. A czy wymienimy tak łatwo nasze serce, mózg, stawy i inne narządy? Jak powtarza Abramowicz – Życie to jest maraton a nie sprint!
Ale czy jest zdrowa wersja powiedzenia „no pain, no gain”? Na zobrazowanie swoich myśli przytoczę dwie anegdoty. Pierwsza dotyczy się kursu mindfulness i uważnej jogi. W mindfulness, czy nawet ogólnie medytacji chodzi o to, żeby dostrzegać sygnały ze swojego ciała (interocepcja) ale nie poddawać się nim od razu (o ile nie ma oczywiście zagrożenia zdrowia i życia). To znaczy, że odbieramy bodźce z wewnątrz i uczymy się ich nie oceniać, akceptować takie jakie są. Również bodźce bólowe. Okazuje się, że sama akceptacja bólu w chorobach ten ból wywołujących pozwala nam czasem ból złagodzić. John Kabat Zinn opracował przecież program Mindfulness-Based Stress Reduction (MBSR), przeznaczony dla pacjentów cierpiących na przewlekłe dolegliwości bólowe.
A co z jogą? Prowadząca zajęcia z uważnej jogi bardzo ładnie opowiadała o tym, że cała sztuka w uważnej jodze polega na tym, aby słuchać swojego ciała i balansować pomiędzy wytrzymaniem dyskomfortu w pozycji a dbaniem o swoje bezpieczeństwo. W jodze, i nie tylko, sprawdzamy granice swojej mobilności i wytrzymałości, poszerzamy je w zgodzie z naszym układem nerwowym. Bo ciało, które czuje się zagrożone kontuzją się spina. Ból jest sygnałem, że jest ryzyko kontuzji i trzeba szybko napiąć mięśnie.
A gdzie jest granica pomiędzy dyskomfortem a bólem? O to zapytałam swoją rehabilitantkę, kiedy pracowała nad poprawą zakresu ruchu mojego przykurczonego mięśnia ramienia po wypadku. Procedura wyglądała tak, że rehabilitantka kazała mi maksymalnie napinać mięsień do całkowitego zmęczenia, a potem rozciągała go maksymalnie do progu bólu. Usłyszałam instrukcję „proszę powiedzieć jak ból będzie nie do wytrzymania”. Zapytałam więc skąd mam wiedzieć kiedy jest nie do wytrzymania? Oczywiście było to pytanie retoryczne, ponieważ doskonale wiedziałam, że granica bólu jest subiektywna. Mówi o tym wiele badań psychologicznych. Wiedziałam też, że im więcej tego bólu wytrzymam, tym szybciej moja ręka dojdzie do sprawności, ale do pewnego stopnia. Ból jest sygnałem dla ciała, że ma skurczyć mięsień więc zbyt mocne przesunięcie granic nie tylko powodowałoby moje wielkie cierpienie ale też nie byłoby efektywne dla rehabilitacji.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ uważam, że dobra znajomość swojego ciała pozwala nam lepiej ocenić gdzie na skali bólu jesteśmy bezpieczni i możemy wcisnąć przycisk „determinacja w dążeniu do celu pomimo przeciwności” a gdzie powinniśmy odpuścić, żeby siebie chronić. To samo jest ze słuchaniem swojego serca, oddechu. Niestety osoby o wysokim poziomu lęku mają skłonność do nadinterpretacji szybkiego bicia serca jako sygnał zbliżającego się zawału. Szybkie bicie serca oznacza zdrową reakcję dzięki czemu nasze ciało otrzymuje tlen potrzebny do działania! Moje HR max czyli maksymalne tętno, które moje ciało może znieść to 191. A często już przy 140 mam wrażenie, że zaraz umrę. Testując swoje możliwości możemy bardziej obiektywnie interpretować sygnały z ciała. To oczywiście dotyczy osób w pełni zdrowych. Jeśli jest Ci przy wysiłku słabo, masz zawroty głowy, mroczki czy inne niepokojące objawy niż samo bicie serca znaczy, że trzeba zwolnić i być może sprawdzić swoje zdrowie.
Wracając do mindfulness i medytacji, uczymy się tolerować dyskomfort psychiczny, intensywne emocje, nie podejmować działań natychmiast pod wpływem impulsu. W terapii mówimy też o nauce „kontenerowania” emocji. Znosimy ból psychiczny, nie uciekamy od niego i na przyszłość wiemy, że on nas nie zabije, prawdopodobnie złagodzi się z czasem. Powiedzenie „co cię nie zabije, to cię wzmocni” jest równie problematyczne jak „no pain no gain”. Tak, mamy wzrost postraumatyczny, mamy wzrost odporności psychicznej jeśli dobrze zarządzamy stresem ale zarówno chroniczny stres jak i stres traumatyczny może osłabić naszą odporność na kolejne ciosy od życia, jeśli jest tego za dużo, za często, nie mieliśmy możliwości regeneracji ani wsparcia otoczenia. Przede wszystkim nie polecam traumatyzować dzieci w celu ich uodparniania na cokolwiek! Uczmy ich GRIT i uczmy ich radzenia sobie ze stresem, który jest nieodłączną częścią życia.
Podsumowując, uważam, że ani perfekcjonizm i obsesja na zdobyciu celu wbrew swoim potrzebom i sygnałom ciała, ani rezygnowanie z determinacji pod wpływem dyskomfortu psychicznego i fizycznego nie jest dobra.
Kochać siebie i swoje ciało oznacza chcieć dla siebie jak najlepiej. A jeśli osiąganie ważnych dla nas celów pomimo dyskomfortu przynosi nam szczęście, zdrowie, to czasem nasza głowa i ciało muszą znaleźć kompromis. Jeśli kochamy swoje wewnętrzne dziecko to dbamy o jego potrzeby, czasem zachcianki, ale wiemy też, że z perspektywy dorosłego człowieka musimy przypilnować aby nauczyło się tabliczki mnożenia czy pobiegało po podwórku w służbie jego długoterminowych celów. Wrócę do początku i powtórzę – nie ma jednego klucza dla każdego do zachowania balansu. Każdy jest inny jako człowiek i każdy dzień wiąże się z innymi wyzwaniami.