Recenzja książki “Jak żyć z lękiem”

Recenzja książki “Jak żyć z lękiem”

Jak żyć z lękiem. Poradnik dr. Nerwicy autorstwa Marcina Matycha

Książkę przeczytałam z przyjemnością. Oceniam ją bardzo dobrze. Myślę wręcz, że to jedna z najpraktyczniejszych książek o „nerwicy” jaka wpadła w moje ręce. A wpadły już różne, poruszające temat od strony terapio poznawczo-behawioralnej, technik mindfulness, pracy z ciałem, neurobiologii. Słowo nerwica piszę w cudzysłowie ponieważ aktualnie odchodzi się od tej nazwy na rzecz określenia „zaburzenia lękowe”. Jednak jest to słowo wciąż potocznie używane w Polsce a słowa są tylko i aż po to aby nazwać jakieś zjawisko. Sam autor wspomina na początku o terminologii i wyjaśnia dlaczego korzysta z tego słowa a nie innych.

No więc po kolei! Co mnie w tej książce tak urzekło, że pochłonęłam ją w kilka wieczorów?

Przede wszystkim podoba mi się uwzględnienie tam ciała, myśli i racjonalnej części umysłu, która jest w stanie podejmować decyzje pomimo odczuwania lęku.

Czytając czułam, że Marcin Matych czerpie wiedzę z różnych źródeł, różnych podejść terapeutycznych. Tu znalazłam jakiś elemencik z CBT, tu z TSR, tu z pracy z ciałem. Pewnie z innych podejść też, nie znam się na wszystkich więc nie wszystko mogłam wyłapać. Z dyplomów które Pan Matych prezentuje na swojej stronie internetowej wynika, że faktycznie nie trzyma się kurczowo „jednego słusznego nurtu” (który nie istnieje). Podaje on na swojej stronie, że ukończył 4,5 letni kurs psychoterapii atestowany przez Sekcję Naukową Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego chociaż nie publikuje certyfikatu. Z innych źródeł wyczytałam, że uczył się w szkołę Ericksonowskiej. Która faktycznie ma akredytację PTP. Nie mnie oceniać Marcina Matycha jako terapeutę, nie jestem jego klientką, a jedynie czytelniczką więc odnoszę się tylko do książki.
Jednak wspominam o tym ponieważ bardzo sobie cenię praktyków integrujących wiedzę z różnych źródeł i mam zaufanie do osób które mogą wykazać się i zdobytym wykształceniem w danym temacie i praktycznym doświadczeniem. Myślę, że też całkiem rozsądnie połączono tu tzw. „evidenced based therapy” z intuicją i doświadczeniem autora z własnego gabinetu.

To tak ogólnie. A co szczególnie?

1. Wprowadzenie postaci Kapitanki, Robotnika i Mnicha jako części nas, które mają konkretne zadania w dążeniu do „trochę lepszego życia”. W terapii narracyjnej stosuje się tzw. personifikację problemu. To sprawia, że jesteśmy w stanie się do niego zdystansować i zrozumieć, że nie definiuje on nas w całości jako człowieka. Autor robi to poprzez pytania „co lęk chce ci zakomunikować?”, wprowadzenie symbolicznej „drużyny lęku” która właśnie niszczy nam życiowy dobrostan, a nie „to ja sam/a sobie niszczę życie bo ciągle wszystkiego się boję”. To zmniejsza poczucie winy, potrzebę samobiczowania się za swoją ułomność, stabilizuje nieco samoocenę bo już nie myślę „nienawidzę siebie za to” a „nienawidzę swojego lęku za to”. Czuć różnicę? Tu dodatkowo mamy całą drużynę lęku a nie jeden samotny lęk, więc na starcie widzimy jak dużo siły i zasobów potrzeba, żeby taką ekipę pokonać!

Wprowadzenie postaci „po drugiej stronie barykady” to coś więcej. Teraz już nie tylko mam w sobie drużynę lęku która wprowadza mnie w tarapaty, ale także sojuszników, części mnie, które mogą równoważyć układ sił w tej walce więc powinnam je wspierać, rozwijać.

No i tutaj zrobię małą dygresję. Użyłam słowa „walka” bo faktycznie w tej całej narracji o grze to się wpisuje, ale sam autor stara się zaznaczać, żeby nie traktować „nerwicy” jako bezwzględnego wroga, a czasem wręcz traktować go jak przyjaciela. Objawy przyszły bądź nasiliły się aby coś nam ważnego powiedzieć: „Hej! Zadbaj o siebie, sprawdź swoje granice, sprawdź swój styl życia, odpocznij, coś tam zgrzyta!”. Po drugie samo zaakceptowanie faktu, że czujemy to, co czujemy, jesteśmy tacy tacy, jacy jesteśmy tu i teraz już ma ogromną moc. Tak jest np. w terapii ACT która została zbudowana wokół założenia, że pewien poziom lęku i innych nieprzyjemnych emocji jest wpisany w ludzką egzystencję i próba odpychania ich od siebie prowadzi do nasilenia objawów, a akceptacja do łagodzenia (tak w skrócie). Zwłaszcza, że sam lęk jako emocja jest naturalny i potrzebny w życiu. W związku z tym, że osoby z „nerwicą” mają go za dużo i za często, w sytuacjach nieadekwatnych, pojawia się u nich sam „lęk przed lękiem”, próba wyrzucenia go z życia w całości co nie jest ani możliwe ani korzystne.

Osobiście mi wiele dała akceptacja tego, że jakaś część mnie jest skłonna do lęku. Tak po prostu. Geny, wychowanie? Nie istotne. Wcześniej miałam w związku z tym poczucie winy (zwłaszcza jako psycholożka, która powinna być przecież ekspertem od emocji), a teraz ono zniknęło. Psycholożki też są ludźmi! 😉  Sama też wiem jak trudno jest czasem rozróżnić który lęk to ten korzystny, chroniący mnie przed realnym zagrożeniem a który to już gruba przesada i ograniczenie. Pomóc ma w tym właśnie Kapitanka!

Wracając do postaci, kim jest każda z tych trzech „osób”?

W skrócie – Kapitanka to cześć nas wolna od lęku, koordynatorka pracy Mnicha i Robotnika. Mnich sprawdza co tam w naszych myślach (świątyni myśli), czy nie zakradły się tam jakieś schematy myślowe? Zwłaszcza te typowe dla lęku (drużyna lęku). Robotnik to nasze ciało fizyczne. W związku z tym, że to nasze ciało poprzez układ ruchu się porusza to Robotnik wykonuje fizyczne kroki.

Myślę że postać Kapitanki jest mega przydatna. Tak jak w TSR mówimy, że w historii każdego człowieka był czas, kiedy problem nie istniał (choćby przez godzinę) i można z niego czerpać zasoby, tak tu mamy część, która jest wolna od lęku. Każdy z nas, nawet jeśli aktualne objawy nerwicy nie pozwalają mu wyjść z domu, musiał mieć moment, kiedy był wolny od lęku albo kiedy był w stanie zrobić coś pomimo lęku. Poza tym Kapitanka jest bardziej racjonalna w ocenie sytuacji. Czy jest ona zagrażająca realnie czy nie? Kapitanka pyta „co zrobiłbyś w tej sytuacji bez lęku? Czy zachowałbyś się tak samo?” Czasem odpowiedź może być taka, że bez lęku również nie wyszłabym na mróz bez ciepłych ubrań bo konsekwencje będą realne. Dzięki mój lęku, że czasem boisz się śmierci i choroby! 🙂

Myślę, że nieświadomie robiłam sobie podobny zabieg w głowie kiedy lęk próbował mi przeszkodzić w ważnym zadaniu mówiąc do siebie z perspektywy racjonalnej ale włożenie to w usta konkretnej postaci, która ma „nadrzędną rolę” i z którą podpisujemy kontrakt daje jeszcze inną perspektywę.

W książce „Mózg Incognito” autor pisze, że ludzie czasem „zawierają umowy sami ze sobą”. Np. część która nie chce podążać za swoim nałogiem umawia się ze sobą, że w chwili słabości pójdzie na spacer zamiast sięgnąć do butelki. Człowiek intuicyjnie wie, że taka słaba część jego istnieje i kiedy dojdzie do głosu to ciężko ją okiełznać. W tej książce dobrze wyjaśniono jak na poziomie mózgu jest możliwa „wieloczęściowość”. Mamy też w psychologii system wewnętrznej rodziny (IFS), różne koncepcje „ja” wchodzące ze sobą w dialog itd. więc idea „części” nie jest nowa ale tu bardzo praktycznie użyta.

Ja sobie wyobrażam, że ta Kapitanka to po prostu ja w wersji turbo więc to ja odziana w strój superbohaterki z pelerynką. Myślę, że daje mi to dodatkowe poczucie sprawczości, że to jednak ja a nie jakaś inna osoba.

Z drugiej strony na myśl mi przychodzi obserwacja, z którą podzieliła się pewna terapeutka ACT na temat „dyfuzji myśli”. Mówiła o tym, że wbrew pozorom oddzielenie się od tych korzystnych myśli dla naszej samooceny jest równie ważne co oddzielenie się od tych negatywnych. Chodzi o to, żeby nie wpadać w ambiwalentną samoocenę oraz nie budować swojej oceny na fałszywych przesłankach (generalizacja zawsze jest fałszywa). Przykładowo myślę o sobie „jestem beznadziejna w życiu towarzyskim” ale również myślę „jestem wspaniałą matką”. I jedno i drugie nie jest prawdziwe zawsze i wszędzie. Zdarza się, że jako matka mogę zrobić coś źle i wtedy to, czego kurczowo się trzymam jako potwierdzenie, że jestem cokolwiek warta nagle się zawala. Ze wspaniałości spadam do beznadziejności a przecież prawda jest gdzieś po środku. Mogę być wystarczająco dobra jako matka, czasem wspaniała, czasem popełniać błędy.

Tak samo wydaję mi się, że oddzielenie postaci Kapitanki od siebie jako niezależnej „osoby” jest bezpieczniejsze, jeśli utożsamiając się z nią zbytnio mamy popaść w zakwestionowanie jej w gorszych chwilach. Kiedy trzęsą mi się nogi z lęku odtworzenie siebie w wersji turbo może być trudne. Cóż. To na razie rozważania teoretyczne, sprawdzę w praktyce. 🙂  Jednak to, co jest istotne to fakt, każdy człowiek jest inny i inaczej może to do siebie dostosować. Dlatego też autor zachęca do narysowania swojej postaci, nadania takiej płci, charakterystyki i imienia jak komu pasuje.

Wydzielenie Mnicha jako osobnej postaci jest według mnie przydatne bo „oddaję” mu odpowiedzialność za kontrolę moich myśli kiedy czuję, że już sama tracę nad nimi kontrolę. Wiem, że to jest trudne bo kiedy emocje są silne to na poziomie neurologicznym dzieje się chaos i naprawę porozdzielanie tego wszystkiego: co jest moje, co jest racjonalne, co jest rzeczywiste jest szalenie trudne. Tu właśnie zachodzi ten proces „dyfuzji” myśli. I jeśli mi jest ciężko się z nimi nie utożsamiać to niech uporządkuje mi to Mnich. Chociaż trochę, żeby się łatwiej było rozeznać w sytuacji. Aby dać mu przestrzeń na takie porządki musimy wcisnąć „pauza” czyli pomiędzy wydarzeniem a reakcją zrobić chwilę zawieszenia. Często możemy świadomie tą chwilę wydłużyć np. nie reagując od razu na czyjeś słowa, tylko informując, że musimy sobie coś przetrawić, sobie poukładać, sobie przemyśleć – różnie to ludzie nazywają. Te naciskanie „pauzy” to umiejętność do wyuczenia np. podczas praktykowania uważności, wszelkie treningi „silnej woli”, treningi kory przedczołowej, bo tam mieszka nasza uwaga i zdolność do autorefleksji 🙂

I ostatnia postać – Robotnik. Super istotna część, bo włącza do współpracy nasze ciało. Tak więc doceniam bardzo, że autor, korzystając pewnie ze swojej medycznej wiedzy pisze o takich czynnikach jak gospodarka hormonalna, dieta, ruch, sen. Zwłaszcza ze snem jest czasem trudno, bo lęk nie pozwala nam spać, wybudza nas o 4 nad ranem. W nocy wszystkie lęki wychodzą ze swojej jamy i często Mnich nie daje już rady, Robotnik pospinany leży w łóżku z pulsem jak przy chodzeniu po schodach. Cóż, niestety czasem trzeba sobie pomóc lekami (co też autor porusza) a przede wszystkim trzeba profilaktyki, żeby problemów ze snem nie pogłębiać. Ja wiem, że jak wkrada się ten fizyczny niepokój i rozwala mi sen w nocy to najgorsze co mogę zrobić to zdrzemnąć sobie na godzinkę za dnia żeby odespać. Zwłaszcza w godzinach popołudniowych. Bo wtedy kolejnej nocy trudniej zasnąć, więcej lęku, więcej bezsenności i robi się niebezpiecznie. Muszę wytrzymać ten słaby dzień i najwyżej położyć się spać wcześniej. A deficyt snu czasem, nie zawsze, pomaga pogłębić sen nocy kolejnej.

Autor pisze też o „somatach” czyli somatycznych objawach lęku oraz o atakach paniki, które te „somaty” czasem rozgrzewają do maksimum. Zrozumienie, że doświadczamy ataku paniki a nie realnego zawału serca pomaga się do tych fizycznych objawów zdystansować i je przeczekać aż same miną. Kiedyś lekarze i terapeuci doradzali ćwiczenia oddechowe i relaksacyjne podczas ataku paniki. Teraz z badań wyszło, że stosowanie tych technik w trakcie (można przed albo po) ataku paniki utrwala objawy ponieważ uczymy nasz mózg, że to realne zagrożenie. Ataki wyciszają się kiedy nic z nim nie robimy i po raz któryś zauważymy, że nadal żyjemy bez żadnej interwencji. Spotkałam się z badaniami nad efektywnością tożsamej procedury w OCD czyli po staremu „nerwicy natręctw”. Klient ma próbować jak najdłużej przetrwać napięcie związane z natrętną myślą i jak najdłużej nie wykonać czynności która przynosi ulgę nic jednocześnie nie robiąc z tym napięciem, czyli lękiem.

Oprócz Drużyny Zdrowia / Wewnętrznych Przyjaciół mamy w książce wspomnianą już Drużynę Lęku. Kto tam jest dokładnie? Czarnowidz, Krytyk i Nadzorca. Pozwolę sobie zacytować „Czarnowidz próbuje zakładać ci na nos lękowe okulary, Krytyk wbijać szpile, a Nadzorca poganiać cię, strasząc nad głową „musizmami” jak poganiacz niewolników batem.” Lękowe okulary też mogą być różne. To po prostu pewne filtry poznawcze, które zakrzywiają nam rzeczywistość. Lękowe szpile to ostra krytyka, którą sobie sami fundujemy – często wyolbrzymiona bądź bezpodstawna. Nadzorca natomiast używa różnych „straszaków” czyli powinności, przekonań, nałożonych przez społeczeństwo, rodzinę oczekiwań. To wszystko co zaczyna się od „„Musisz!”, „Powinnaś!”, „Należy!”, „Trzeba!”.

Oprócz postaci w książce, które dzielą się na drużynę pomocników i drużynę lęku.

To co chciałabym poddać do dyskusji to Wampiry zdefiniowane jako osoby toksyczne z którymi trzeba walczyć albo pozbyć się ich z życia. Ok, rozumiem zamysł autora, żeby tak przybliżyć osoby które naruszają nasze granice, ranią nas, wykorzystują, czasem wręcz krzywdzą. Ale uważam, że nie ma toksycznych ludzi, tylko są toksyczne zachowania i relacje. Tak, zgadzam się, że niektórzy nie mają wystarczająco empatii, nie mają autorefleksji i próba ich zachowania względem nas kończy się niepowodzeniem, frustracją itd. albo ich zachowanie jest wręcz tak destrukcyjne, że musimy się najpierw schronić, żeby móc z bezpiecznego miejsca w ogóle z tym kimś wchodzić w interakcję. Jak to mówią „safety first”. To wszelka przemoc psychiczna, fizyczna. Nie ma asertywności, kiedy ktoś atakuje cię nożem (albo serią wyzwisk).

Tylko, ze świat nie jest czarno biały, ludzkie charaktery nie są czarno-białe a osoby zmagające się z lękiem mają skłonność do takiego postrzegania świata. Więc gdzie tu widzę ryzyko?

Że osoba pod wpływem lęku łatwiej będzie rezygnowała z wszystkich relacji, gdzie naruszano jej granice niż podejmie walkę o takie przebudowanie tej relacji, żeby druga osoba nie naruszała granic albo naruszała mniej. A niestety osoby mające problem z asertywnością (czyli jakaś część osób lękowych, nie wszystkie) jeżeli nie komunikowały potrzeb, nie stawiały granic, nie zająknęły się nawet że im coś przeszkadza w relacji to doświadczają chronicznego naruszania swoich granic przez osoby, które nie mają pojęcia że je naruszają. Przykład: Hania w pracy zgadza się brać wszystkie zlecenia, nie odmawia też kolegom wsparcia kiedy o to proszą, wysłuchuje ich głupich żartów na swój temat i nawet się z nich śmieje żeby nie pomyśleli że nie ma poczucia humoru. Z ich perspektywy Hania to osoba uczynna, pracowita, a dużym dystansie do siebie. Do niczego jej nie zmuszają, tylko pytają a ona się zgadza i jeszcze uśmiecha. W jej jednak narasta złość, że ją wykorzystują i jeszcze wyśmiewają. No co za toksyczne osoby. I jak ona (np. pod wpływem terapii) zaczyna nieśmiało komunikować swoje potrzeby, granice to jest już tak uwikłana w oczekiwania zespołu, że współpracownikom trudno to przetrawić. Odmówiła tego zlecenia, ale przecież wcześniej robiła 10 zleceń miesięcznie i było ok, a teraz mówi że nie zrobi nawet 8 bo jest zmęczona? No dobra, odpocznie sobie, może ma gorszy czas i za miesiąc znów jej zaproponujemy 10 bo to była jej norma. I nie chodzi mi o to, żeby tych granic nie stawiać w tym przypadku konsekwentnie ale „przebudowanie” relacji, gdzie ktoś był przez lata bierny a teraz jest asertywny wymaga dużo czasu i wytrwałości osoby, która się zmienia. I tak poznałam wiele osób, które co rusz zmieniają zespół w pracy bo ludzie tam „byli toksyczni” „wykorzystywali mnie każąc pracować nadgodziny” tylko że ta osoba nie podjęła prób komunikacji swoich potrzeb i granic albo robiła to zbyt późno. Albo kończą relację z „toksycznymi” przyjaciółmi i partnerami nie komunikując nigdy w czym, w jakim zachowaniu mieli problem. Izolują się od toksycznych rodziców nie odzywając się latami zamiast podjąć jakiekolwiek kroki, żeby te toksyczne zachowanie rodziców zredukować np. mówiąc konsekwentnie „nie życzę sobie, żebyście w ten sposób krytykowali moje decyzje”. I czują się samotni. Osaczeni toksycznymi ludźmi. Zbudowanie całkiem nowych głębokich relacji jest równie trudne jak odbudowanie tych, które są ale z jakiś powodów nas nie satysfakcjonują bo np. przyjaciółka na kawie gada tylko i tylko o sobie. Na marginesie mam w gronie przyjaciół ludzi, którzy gadają i gadają tylko o sobie nie pytając co u mnie. Oprócz egocentryzmu mają na szczęście jeszcze inne cechy które to równoważą. Pewnie problem byłby gdyby to była jedyna osoba, która jest w tym gronie i nie miałabym się komu wyżalić, ale jeśli mam inne osoby, które jednak mnie słuchają to nie mam potrzeby wyżalać się tej gadule 🙂  Ale jakbym miała tylko jedną osobę, którą nazywam przyjacielem i jednak coś ta relacja mi daje, choćby poczucie więzi, bycia potrzebną, partnera do wyjścia do kina (gdzie nie gada) to czy lepiej ją odcinać jako toksyczną czy poszerzać krąg przyjaciół o osoby, które są lepszymi słuchaczami? Jeśli nazwiemy w głowie kogoś wampirem, toksycznym człowiekiem to widzimy go tylko z jednej perspektywy: tej złej. To nie daje dużej nadziei na zmianę relacji a nad relacją pracują zawsze dwie osoby.

Tak więc spotykam osoby, które sobie „przepracowały” na terapii jakimi relacjami się otaczają i teraz są mistrzami w wyganianiu toksycznych ludzi ze swojego życia tylko że w zamian szukają ludzi idealnych, którzy nigdy ich nie zranią i nie przekroczą ich granic. A czy tacy istnieją? A potrzeba więzi z rodziną jest tak silna, że ludzie są w stanie wybaczyć bliskim nawet najgorsze zbrodnie w imię relacji. I nie mówię tutaj, żeby rodzinie tych granic nie stawiać i nie dystansować się jeśli ta relacja jest trudna ale jednak znam dużo osób, które wychowane w przemocowych, dysfunkcyjnych rodzinach potrafiły sobie (ciężką pracą przez lata) tak tą relację ułożyć, żeby była dla nich satysfakcjonująca. Nie dla rodziny – dla nich samych. To np. kontakt telefoniczny z matką raz na miesiąc i wizyta raz w roku przy przepracowanych już zasadach kontaktu, że ta matka, która całe życie decydowała za dziecko nie dając centymetra wolności nie próbuje decydować już za dorosłe dziecko a jak zaczyna ono mówi „stop, na to się umówiliśmy że tego nie będzie, nie przestaniesz to wyjdę i widzimy się za rok”. Te osoby mówią, że mimo krzywdy którą zaznały ta potrzeba relacji jest tak duża, że kiedy próbowały się odciąć to nie były szczęśliwe. Znam też osoby, które od rodziców się odcięły na amen i są zadowolone. Ich decyzja, najwyraźniej to było dla nich jedyne dobre wyjście.

Na końcu autor przedstawia klasyfkację zaburzeń lękowych według ICD-11 czyli najnowszej wersji. Nie rozwija wskazówek działania przy każdym rodzaju, bo to temat na kolejne książki. Gra o trochę lepsze życie jest uniwersalnym narzędziem dla każdego typu lęku i nie tylko lęku. Jednak jak przypomina kilkakrotnie autor, książka nie ma na celu zastąpić psychoterapii. Owszem, będą osoby którym książka już pomoże w satysfakcjonujący sposób zminimalizować objawy. Często sprawa niestety jest bardziej skomplikowana, do objawów nerwicowych dochodzą objawy depresyjne, inne rodzaje zaburzeń. Różne może był podłoże. Może trzeba pochylić się na przepracowaniem traum? Możemy być już ekspertami w objawowym leczeniu nawracających infekcji płuc, ale może warto zrobić dokładną diagnostykę i sprawdzić czemu one nawracają? Może coś nie tak z naszym układem immunologicznym? Nasze ciało i umysł to bardzo złożone struktury, nie wynaleziono wciąż uniwersalnych protokołów na każde dolegliwości, zwłaszcza psychologiczne. Niestety. Na pewno razem z rozwojem metod terapeutycznych i neurobiologii, famakologii miano takie nadzieje, że w końcu powstaną w 100% skuteczne, uniwersalne protokoły działania na dane zaburzenie psychiczne ale jak na razie im bardziej w las tym więcej pytań i ślepych zaułków. Nie dziwi mnie to, w końcu zaburzenia psychiczne są wieloczynnikowe.

Podsumowując, mimo mojej wątpliwości co do wampirów, książkę polecam. Nie tylko osobom, które zmagają się z zdiagnozowanymi zaburzeniami lękowymi. Lęk jest naszą ludzką emocją, ale czasem nadmiernie nas blokuje w realizacji swoich celów, marzeń. Nawet bez wyraźnych objawów takich jak ataki paniki, fobie, obsesyjne myślenie o czymś możemy mieć w życiu poczucie, że utknęliśmy, że coś tracimy ważnego przez nasze schematy w głowie. Coś sobie postanawiamy, ale tego nie robimy bo cichy lęk podpowiada nam że może nas wyśmieją, może zrobimy sobie krzywdę chociaż jakaś część nas wie, że to tylko wymówki. Ilu z nas słyszało w dzieciństwie: nie biegaj, bo się przewrócisz,nie rozmawiaj z nieznajomym bo cię porwie, nie jedz owoców prosto z drzewa bo się pochorujesz no i bądź miły bo nikt cię nie będzie w szkole lubił. To nie są jakieś super pro-lękowe przesłania ale jednak słyszane na każdym kroku powodują, że nie chcemy ryzykować wyściubiania nosa ze strefy komfortu, stawiania jasnych granic. I oczywiście nie twierdzę, że trzeba z niej wychodzić zawsze i wszędzie. Jeśli robisz coś co działa – rób to dalej. Myślę raczej o życiu, kiedy mam ochotę poeksperymentować, coś nowego poznać ale wymyślam sobie 100 racjonalnych powodów żeby nie spróbować. To nie lęk, to moja racjonalna ocena rzeczywistości. Czasy są jakie są. Czy na pewno? Zapytaj Mnicha co tam w schematach, zapytaj Kapitankę czego naprawdę pragnie, zapytaj Robotnika, czy czuje się rozluźniony i pełen wigoru?